+5
voyażka 7 stycznia 2017 18:42
Portugalia - zawsze była moim marzeniem, ale też wydawała mi się nieosiągalna i droga. Na szczęście są tanie loty, noclegi i blogi, które podpowiedzą co i jak. Dzięki temu w środku zimy planowaliśmy już nasz majowy lot do Lizbony! Kiedy jeszcze nie zagłębiłam się w temat stolicy Portugalii nie wiedziałam o niej zbyt wiele... kojarzyła mi się jedynie z końcem Europy, bliskością oceanu i zabytkowymi tramwajami. Jednak ona oferuje o wiele wiele więcej! Wspaniałą atmosferę, pyszną kuchnię, liczne zabytki, wspaniałe punkty widokowe... Ahh na samo wspomnienie chciałabym tam wrócić!
Tym razem nasza ekipa liczyła 7 osób (coraz więcej osób zarażamy naszą pasją ;) ). Gdy loty Ryanair'em (choć wcale nie najtańsze 440zł/os w obie strony ale i tak to była niska cena jak na taki termin ;) ) były już zakupione przyszedł czas na nocleg (najlepiej oczywiście najtańszy i najlepiej zlokalizowany!) no i udało się! Na bookingu zarezerwowaliśmy Daisy Guest House. Mieliśmy świetną miejscówkę ok 10 min drogi od słynnej windy Santa Justa w centrum przy Praca Marques de Pombal i głównej ulicy da Libertades. Pod samym nosem mieliśmy kilka knajpek i sklepów więc trafiliśmy idealnie. Pokoje znajdowały się na piętrze kamienicy, były małe i skromne ale czyściutkie, łazienki na korytarzu (2 na 6 pokoi) i kuchnia. Za całe zawrotne 66euro/3 noce dla 2 osób! (w tym 6e klimatycznego). Polecamy po prostu raj dla lubiących niskobudżetowe przedsięwzięcia :)
Dalej przyszedł czas na planowanie pobytu, bo jak tu w 4 dni (z tego w pierwszy byliśmy o 16 a w ostatni wylatywaliśmy o 12) zobaczyć wszystko?? W Lizbonie jest naprawdę co zwiedzać, a są jeszcze piękne miejsca dookoła m.in. Fatima, Sintra, Cabo da Roca, Cascais i Boca da Inferno... No ale dzień jest długi! Wyruszamy!
Dzień 1.
Wylot mieliśmy z W-y Modlin, więc piewrsza wyprawa dla nas to już ta z Bydgoszczy. Dotarliśmy na sprawdzony już parking (Alkatraz -polecamy). Stamtąd podwózka na lotnisko i wyczekiwany lot. Był to najdłuższy w naszej karierze lot samolotem, bo 4-godzinny (pamiętajcie że w Portugalii jest zmiana czasu o godzinę). Pod koniec było już ciężko wysiedzieć, czytaliśmy przewodniki, spaliśmy i podjadaliśmy. No i jesteśmy! Bom Dia Lisboa! <3 Lotnisko było ogromne, dostaliśmy się z niego do centrum metrem (jest dobrze rozbudowane, posiada 4 linie; oprócz tego kursują też autobusy i tramwaje. Te ostatnie są bardzo słynne i niezastąpione na wąskich, krętych i stromych uliczkach). W Lizbonie nie opłaca się kupować pojedynczych biletów, za 50 centów możemy kupić specjalną kartę, którą samodzielnie doładowujemy daną kwotą i przykładamy do czytników. Jest to nie tylko wygodne, ale przede wszystkim bilety są dużo tańsze, pojedynczy przejazd to 1,25e, trasy podmiejskie troszkę droższe). Wysiedliśmy na najbliższej hotelu stacji przy centrum handlowym (znanym nam już z Hiszpanii i zdecydowanie lubianym) El Corte Ingles. Zrobiliśmy małe zakupy i ruszyliśmy ok. 10 min. spacerkiem przy pięknym parku Edwarda VII, z którego rozpościerał się piękny widok na Lizbonę. Po dotarciu do hoteliku rozmieściliśmy się (właściciela nie było, zostawił nam karteczki z kodem do domofonu i klucze w drzwiach - w Polce nie do pomyślenia ;) ). Byliśmy zadowoleni z miejsca, odświeżyliśmy się i ruszyliśmy na podbój Lizbony! Już od pierwszego wejrzenia się w niej zakochaliśmy. Z racji późnej już pory, bo było ok 18 nie planowaliśmy niczego bardzo konkretnego, chcieliśmy zorientować się w okolicy i postanowiliśmy kierować się główną ulicą w stronę wybrzeża. Pierwszym przystankiem były smakowite i słynne w Lizbonie minitarty pasteis de nata, które skradły nasze serca. Po prostu nie można ich tam nie zjeść (ich receptura powstała z klasztorze w Belem i podobno są tam cały czas najlepsze, my jednak nie zdążyliśmy ich spróbować). Są pyszne zwłaszcza, posypane cynamonem. Po nacieszeniu naszych kubków smakowych ruszyliśmy dalej minęliśmy słynny Teatr Tivoli, doszliśmy do Praca dos Restauradores, a kawałek dalej ukazał nam się piękny zabytkowy dworzec Rossio. Dalej dotarliśmy do jednego z kluczowych miejsc w Lizbonie i jednej z pięciu znajdujących się tu wind- Santa Justa (z racji dużych różnic wysokości w mieście są one uznawane za środek transportu). Wystaliśmy się w sporej kolejce, jednak wszystko przebiegało dość sprawnie i po jakimś kwadransie byliśmy już w windzie. I tu miła niespodzianka - cena przejazdu wynosiła 5euro jednak działała tu także nasza karta i opłata była taka jak za przejazd czyli 1,25e - super:). Sama przejażdżka była dość krótka, ale na pewno było to ciekawe doświadczenie. Widok z góry był niesamowity - naszym oczom ukazała się piękna panorama miasta. W dół nie korzystaliśmy z windy tylko zeszliśmy schodami i dalej zmierzaliśmy w stronę wybrzeża. Dotarliśmy do okazałego łuku triumfalnego (można wejść na górę) a z niego wyszliśmy wprost na główny plac czyli Praca de Comercio. #img 4 Zaczęliśmy powoli mieć ochotę na coś konretniejszego do jedzenia, więc ruszyliśmy w stronę Alfamy - niesamowicie urokliwej, najstarszej dzielnicy Lizbony. Ciężko jednak było znaleźć miejsce, które będzie tradycyjnie portugalskie i będzie miało 7 wolnych miejsc. Pomógł nam niezastąpiony Booking - wyszukaliśmy jakąś dobrą i niedrogą restauracje i trafiliśmy w świetne, klimatyczne miejsce: Velha Gaiteira. Obsługiwał nas przemiły kelner, z którym dogadałam się po Francusku. Okazało się, że był w Polsce i bardzo miło ją wspominał najbardziej podobał mu się Kraków i polska kuchnia - bardzo fajnie takie coś usłyszeć! Co do jedzenia w restauracji było przepyszne! Wybraliśmy zestaw dnia za 9 e, który był po prostu nie do przejedzenia. Do wyboru były dwie zupy (verde - mój faworyt, jadłam ją codziennie! lub z jajkiem sadzonym i boczkiem) oraz dwa dania (kalmary i szaszłyki z frytkami i pyszną sałatką) oraz deser (pyszne ciacha) lub kawa. Jedzenia było tyle, że spędziliśmy tam dobre 2godziny. Nogi nam pulsowały od chodzenia a kubki smakowe upajały się daniami. Kolejna rzecz za którą pokochałam Lizbonę - nigdzie tu nie spotkaliśmy się z coperto. Najedzeni, nagadani, wypoczęci mogliśmy wracać do hotelu. Lizbona nocą była cudna, cicha, romantyczna, oświetlona i z niesamowitym klimatem. Ahhh jest piękna!! Do hotelu wróciliśmy koło północy i zasnęliśmy raz- dwa, w końcu jutro nowy dzień, nowe plany... i pobudka o 7!
Dzień 2.
Jako, że w Portugalii jest godzina wcześniejsza, to obudziliśmy się wg czasu polskiego o 7, ale tu była dopiero 6. Ustaliliśmy jednak, że po co spać, gdy można zwiedzać. Wyruszyliśmy więc we dwójkę na podbój śpiącego miasta. Poszliśmy na spacer po parku przy Placa Marques de Pombal i zamarzyliśmy sobie by zobaczyć akwedukty (przede wszystkim ja, zawsze chciałam zobaczyć akwedukty, ale jedno podejście - w Pizie było niezbyt udane :P więcej na blogu o Pizie i Cinque Terre). Mimo, że na mapie wyglądało to na dość prostą drogę, w efekcie nie było, uliczki były coraz węższe, kręte i strome i coraz mniej turystyczne, a bardziej miejscowe. Nie było już tak przyjemnie i zobaczyliśmy drugie, biedniejsze i smutniejsze (lecz wciąż bezpieczne i przyjazne ze strony miejscowych!) oblicze Lizbony. Ostatecznie dotarliśmy do pięknych, wysokich akweduktów i mogę śmiało postawić haczyk na liście mojego must see :). Czas na powrót, gdyż umówiliśmy się z resztą wycieczki w kawiarence po drugiej stronie ulicy od naszego hoteliku. Jednak skusiliśmy się jednak na śniadanko w jednej z kilku mijanych kawiarenek typowo miejscowych gdzie ceny były po prostu niesamowicie niskie (niecałe 3 euro za dwie kawy i 2 ciastka) a atmosfera prawdziwie tutejsza. Poczuliśmy ten tutejszy luz podobny do włoskiego, ale nie tak hałaśliwy. Posileni wróciliśmy na miejsce zbiórki z kilkuminutowym poślizgiem, ale gotowi do marszu i mogliśmy zwiedzać. Na ten dzień zaplanowaliśmy Sintrę z bajecznym zamkiem, Cabo da Roca i Cascais ze skałą Boca da Inferno. Wyruszyliśmy z zabytkowego dworca Rossio, który był równie okazały wewnątrz jak i na zewnątrz. Na naszym bilecie dojechaliśmy czymś w stylu kolei podmiejskiej w ok. 30 min, za trochę ponad 2 e. Gdy wysiedliśmy na dworcu blisko znajdowały się już kasy i przystanki autobusów, które oferowały różne trasy po Sintrze. Jako, że nie był to pełny sezon nie każda z linii kursowała. My zdecydowaliśmy się na przejazd busem za 5e, który miał 3 przystanki: centrum Sintry, zamek dos Mouros oraz na samej górze - Pałac Narodowy da Pena. W centrum poza Pałacem, ładnym widokiem na okolicę i kilkoma sklepikami nic za bardzo nie przyciągało. Zaczęło się natomiast robić coraz zimniej i wietrzniej, nachodziła też coraz większa mgła, która już nas niestety w Sintrze nie opuściła i znacznie zmniejszyła nam widoczność, a co za tym idzie nie mogliśmy zobaczyć całego uroku okolicy. Zawitaliśmy natomiast do jednego ze sklepików oferujących m.in. wyrabiany w Sintrze alkohol o wiśniowym smaku podawanym w czekoladowych kubeczkach (które oczywiście po wypiciu możemy ze smakiem schrupać!) czyli Ginijnha. Nie jestem amatorką alkoholu ale to było genialne! Przywieźliśmy sobie taką seteczkę z 8 kieliszkami czekoladowymi do Polski. W sklepie są dostępne tańsze zamienniki, ale zupełnie nie umywają się do smaku oryginału, warto więc dopłacić. Po małych zakupach i zjedzeniu czegoś na ciepło wsiedliśmy do busika by dojechać do punktu nr 2. Droga robiła się coraz bardziej kręta i coraz mniej bezpieczna, ale za to widoki były po prostu bajkowe! Zieleń przyrody po prostu hipnotyzowała. Wysiedliśmy przy zamku a pierwsze na co zwróciłam uwagę były... koty, tak uwielbiam je! Siedziały tam przesłodkie trikolorki, które oczywiście solidnie wygłaskałam. Później przyszedł czas na założenie wszystkiego co mieliśmy na sobie, bo wysokość dawała o sobie znać i było zdecydowanie chłodniej, niż na dole. Ponaciągałyśmy więc długie spodnie tudzież rajtki i długie rękawy. Droga do zamku prowadziła przez dzikie skały porośnięte niesamowicie zieloną roślinnością. Iście opuszczony zamek i okolica. Dotarliśmy tylko do części bezpłatnej, wchodzenie do środka sobie odpuściliśmy ze względów finansowych i czasowych. To co zobaczyliśmy wystarczyło nam i dało odczuć klimat dawnych czasów i potęgi przyrody. Wycieczkę jednak nadal psuła nieznośna mgła, ze szczytu skał widzieliśmy tylko co najwyżej pobliskie drzewo i białe tło. Czas na punkt kulminacyjny - Pałac da Pena. Już po cenie biletu stwierdziliśmy, że musi być to coś nadzwyczajnego (15eu Pałac + Park). Rzeczywiście było to warte swojej ceny. Pałac jest niesamowity, jak z bajki. Piękna kolorystyka, fikuśna budowa pełna wieżyczek, odkrytych i zabudowanych korytarze, piękne patia i wspaniałe, umeblowane komnaty.

Jedno czego nie było to oczywiście widoku, który zasłaniała mgła... Gdy już wszystko zobaczyliśmy, zwiedziliśmy, powzdychaliśmy i nafotografowaliśmy wróciliśmy na przystanek i zjechaliśmy w dół do dworca. Akurat na przystanku obok stał autobus z napisam Cabo da Roca - naszym kolejnym celem! Lepiej trafić nie mogliśmy. Kierowca odjeżdżał za 10 min., był więc czas by kupić magnesy ruszyliśmy w drogę. O ile nie jestem specjalnie wrażliwa na jazdę różnymi środkami tak droga na Cabo da Roca, kolejna kręta i ponad półgodzinna dała mi się we znaki i marzyłam tylko by dotrzeć do celu. Ale jak to zwykle bywa widok wynagrodził wszystko! Tu naprawdę można poczuć się jak na końcu świata... Jest to najdalej wysunięty na zachód punkt stałego lądu Europy. Wokół pustkowie, piękna dzika roślinność, hulający wiatr i ten bezkres oceanu... Znajduje się tu także olbrzymi obelisk z cytatem jednego z poetów "Gdzie ląd się kończy a morze zaczyna" co idealnie oddaje klimat miejsca. Gdy podeszło się do brzegu widok w dół przyprawiał o ciarki, jest tu naprawdę wysoko (144m n.p.m.). Tu na szczęście było zupełnie bezmgliście i naprawdę niesamowicie pięknie. Kolejnym etapem było Cascais i skała Boca da Inferno (Usta Piekieł). Choć już trochę zmęczeni autobusem dotarliśmy do Cascais. Z przystanku czekała nad jeszcze droga ok 15-20 minut do samej skały. Była to typowa klimatyczna, nadmorska (właściwie nadoceaniczna) miejscowość pełna knajpek pachnących jedzeniem i butików z pamiątkami. Postanowiliśmy coś zjeść i skusiliśmy się na małą restauracyjkę. Zamówiliśmy portugalską specjalność bacalhau - suszonego, solonego dorsza w różnych wariacjach. Może nie brzmi to jakoś specjalnie pysznie, ale przyrządzony wg ich przepisów (ja zamówiłam zapiekanego z sosem i serem) jest naprawdę świetny! Oczywiście wzięłam też zupkę verde. Porcje były ogromne, jedzenie wyśmienite, miła obsługa i przystępne ceny. No, teraz można ruszać na skałę. Po kilku minutach dotarliśmy do celu, Boca da Inferno zrobiła na nas niesamowite wrażenie. Miejscowość wypoczynkowa, deptaki, plaże i taka oto skała! Naprawdę warto tu zajrzeć. Z Cascais wróciliśmy pociągiem podmiejskim na nasze karty i wysiedliśmy przy Cais Sodre. Zaczęło się już robić szaro postanowiliśmy jednak zrobić sobie wycieczkę po mieście. Odwiedziliśmy okazałą katedrę Se (podobną do Notre Dame de Paris). Była pięknie oświetlona i aż niewiarygodne jak ona została wciśnięta w te wąskie uliczki i jest jednocześnie tak urokliwa! Gdy ją podziwialiśmy przejechał słynny tramwaj 28 który także mieliśmy planach. Najpierw poszliśmy jeszcze na jeden (z wielu) z lizbońskich Miradouro, czyli punktów widokowych: Portas do Sol. Widok był piękny, ale zdecydowanie lepiej prezentuje się w dzień (wróciliśmy tu na następny dzień). Gdy już tu byliśmy zauważyliśmy przystanek tramwaju 28, jednak za nic nie mogliśmy połapać się w rozkładzie i stwierdziliśmy, że wrócimy tu później, najpierw pójdziemy na Zamek św. Jerzego, niestety godziny zwiedzania minęły, zostało nam zobaczyć go tylko z zewnątrz. Wróciliśmy na przystanek i po kilku minutach siedzieliśmy już w słynnym zabytkowym tramwaju. Bilet kasuje się tu tą samą kartą, kosztuje też 1,25 e. Gdy w nim siedzieliśmy i podziwialiśmy widoki czuliśmy się tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie. Robiliśmy zdjęcia, nakręciliśmy nawet filmik, co spotkało się z aprobatą innych pasażerów. Kierowca widząc nasz entuzjazm postanowił się trochę popopisywać. No i poszłoo... Jego hamowanie i ruszanie nie spodobało się tramwajowi, który odmówił posłuszeństwa. Nagle wszystko zgasło a pojazdstanął. Błyskawicznie zrobił się mega korek. Trochę się przestraszyliśmy, ale kierowca chwilę pogrzebał przy swoim stanowisku, wyciągnął jakiś pręt i udał się na tył tramwaju. Zaczął awaryjnie go cofać. Przez chwilę wszystko szło dobrze, ale nagle poszło zwarcie, a trammwaj oplótł tuman dymu! Żarty się skończyły.. Na szczęście kierowca naprawdę był wyluzowany, mało tego, zatrzymał nam tramwaj jadący w przeciwnym kierunku, załatwił nam darmowy transport i mogliśmy wrócić do zwiedzania pięknych uliczek Lizbony po zmroku. Wysiedliśmy tak, by mieć w miarę blisko do hotelu i wróciliśmy na zasłużony odpoczynek.
Dzień 3.
Na ten dzień zaplanowaliśmy wyjazd do Fatimy, chyba najbardziej znanego sanktuarium w Europie. Czekała nas dłuższa trasa, więc o 7:30 umówiliśmy się na śniadanie w kafejce na dole i po posileniu się ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Zdecydowanie lepszy dojazd jest tam autobusem, niż pociągiem - te pierwsze częściej jeżdżą i zatrzymują się 100m od sanktuarium. Najpierw musieliśmy dotrzeć do dworca Sete Rios, ok. 30min spacerkiem od nas. Lubimy chodzić pieszo, zawsze można przyjrzeć się także innym dzielnicom, nie tylko tym turystycznym. Dworzec to była naprawdę misja.. Zmyliły nas perony, które były puste, ale ponumerowane i chwilę tu staliśmy, ale coś się nam nie zgadzało. Spotkaliśmy jeszcze jednego Polaka, który też czekał na autobus do Fatimy, tyle że miał już kupiony bilet przez internet. Na peronach nic się nie działo, postanowiliśmy dopytać taksówkarza. Okazało się, że na dworzec trzeba przejść jeszcze kawałek przez dziwny parking i dopiero dotarliśmy do prawdziwych peronów i kas biletowych. Tu następny psikus... Gdy sprawdzałam rozkłady, autobusy jeździły średnio co 15-60min, więc stwierdziliśmy, że jak dojdziemy tak będziemy. W kasie okazało się, że na najbliższy autobus są tylko 3 miejsca a nas było siedmioro... Następny autobus jechał za półtorej godziny. Po głębszych dyskusjach rozdzieliliśmy się (właściwie to naszej dwójce najbardziej zależało na Fatimie) i my pojechaliśmy, a nasi znajomi wrócili do centrum. Było nam trochę przykro, ale jednak wyjazd jest krótki, każdy chce zobaczyć coś innego, więc czasem lepiej się rozdzielić i w pełni wykorzystać wyjazd. Po 20 min. siedzieliśmy już w autobusie i rozmawialiśmy z naszym nowym kolegą. Po 1,5h jjazdy dotarliśmy do celu. Lokalizacja od dworca jest świetna, po kilkuminutowym spacerze jesteśmy już pod sanktuarium. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu z pamiątkami, gdzie widniał napis w 10 językach o darmowych mapkach. Pani w kilka minut objaśniła nam plan całego sanktuarium, więc mieliśmy pewność, że zdążymy na czas wrócić na przystanek (o 12:30, by mieć jeszcze czas na dalsze zwiedzanie Lizbony). O Fatimie trochę widzieliśmy no i oglądaliśmy program W. Cejrowskiego, którego zresztą bardzo lubimy, jednak wypowiadał się on trochę ironicznie o tym miejscu. Na nas plac zrobił ogromne wrażenie, był taki jasny i czysty, a saktuaria zwłaszcza to "stare" wydało nam się naprawdę małe (spodziewaliśmy się co najmniej drugiego Lichenia). Wszystko było proste i skromne. Wszelkie modlitwy i śpiewy odbywały się z boku, co nie burzyło spokoju miejsca. Po jednej stronie stoi tzw. stare sanktuarium, a po drugiej nowe. Mimo, że byliśmy w środku tygodnia to ludzi było sporo. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum, które jest dość skromne, ale jest w nim b. ważny symbol - korona z umieszczoną w niej łuską, która utkwiła w ciele naszego papieża Jana Pawła II (w Fatimie bardzo pozytywnie reagowali na to, że jesteśmy Polakami i zaraz z uśmiechem mówili Papa). Dalej odwiedziliśmy stare sanktuarium, które nas mile zaskoczyło swoją skromnością. Był mały ołtarz, droga krzyżowa na ścianach i groby dzieci, którym ukazała się Matka Boska. Było tu naprawdę pięknie i refleksyjnie. Dalej obeszliśmy plac i zapaliliśmy symbolicznie świece. Następnie udaliśmy się do nowego sanktuarium, które było już bardziej nowoczesne i mieściło bardzo dużo ludzi, ale było minimalistyczne. Na przeciwko znajdują się kaplice również wystylizowane bardzo prosto, wręcz surowo. Po wejściu czuło się wręcz odizolowanie od dzisiejszego pełnego przepychu świata. Naprawdę warto tam wejść i dać sobie chwilę na refleksje. Po wyjściu skierowaliśmy się już na dworzec, po drodze kupiliśmy trochę pamiątek (u Pani, która tak miło wyjaśniła nam co zobaczyć:) ) i wróciliśmy do Lizbony. Po przyjeździe naszym kolejnym punktem był Stadion Benefiki. Znaleźliśmy go bez problemu, gorzej było ze znalezieniem wejścia. Nachodziliśmy się wokół blokowisk, ale dookoła było tylko ogrodzenie, postanowiliśmy więc kogoś zapytać o drogę. Trochę pechowo trafiliśmy, bo nikt tam nie chodził, ale dojrzeliśmy dwóch gości siedzących w samochodzie... kibiców przeciwnego klubu - Sportingu. Na szczęście niechętnie aczkolwiek ze śmiechem powiedzieli nam jak iść, ale użyli chyba wszystkich znanych im angielskich przekleńst na Benefikę. Zdziwieni byli też, że powiedzieliśmy, że już tamtędy szliśmy ale skończył się chodnik - odpowiedzieli: no tak, trzeba iść ulicą. No i doszliśmy w końcu na stadion. Wstęp na murawę był drogi więc postanowiliśmy zobaczyć go tylko z zewnątrz. Wchodziliśmy gdzie się dało, aby zobaczyć choć trochę środka, aż weszliśmy do restauracji, gdzie mieliśmy idealny widok na cały stadion - za darmo, polecamy! Po krótkiej sesji postanowiliśmy kierować się już do centrum, podjechaliśmy metrem. Czytałam o pięknych ogrodach botanicznych, udaliśmy się więc do jednego z nich niedaleko naszego hotelu Jardim Botanico da Universidade de Lisboa. Wstęp jest niedrogi (ulgowy 1). Ogród był naprawdę piękny, choć niewielki. Odpoczęliśmy tu trochę i postanowiliśmy zwiedzić punkty widokowe Lizbony. Według mapy najbliższy był Miradouro da Sao Pedro de Alcantara. Na górze był akurat jakiś festyn, grała muzyka, były różne stragany i mnóstwo ludzi. Dalej poszliśmy do zabytkowej "windy" Ascensor da Gloria, która jest starym pomalowanym graffiti wagonem tramwaju! Poszliśmy wzdłuż jej trasy, bo wagon był zapełniony. Stamtąd dotarliśmy do Praca dos Restauradores i skierowaliśmy się pełnej punktów widokowych Alfamy. Po drodze natknęliśmy się na knajpkę Casa Portugesa do Pastel de Bacalhau, w której sprzedawano tylko jedną rzecz - coś w rodzaju dużego pieroga, kolejka była jednak tak duża że postanowiliśmy tego spróbować - nie żałowaliśmy! Pyszny placuszek z dorsza po prostu był idealny! Zrobiliśmy się jednak głodki i poszliśmy do typowo lokalnej knajpki, polecanej na bookingu Reviravolta. Jedzenie tu było pyszne, ceny przystępne, porcje ogromne. Byliśmy pełni i gotowi do dalszej wędrówki. Po drodze weszliśmy do regionalnego sklepiku z konserwami - było ich tam mnóstwo! Jednym z symboli Portugalii pojawiających się na koszulkach, magnesach czy breloczkach. Postanowiliśmy kupić kilka zapuszkowanych. Spodobał nam się klimat sklepu, a Pani ekspedientka zapakowała nam je starannie w papier i zawiązała sznurkiem jak w dawnych czasach. Następnie udaliśmy się w kierunku katedry Se, a stamtąd wgłąb Alfamy. Tu było bajecznie - wąskie, strome uliczki, urokliwe kamienice wykafelkowane wszechobecnymi azulejos, suszące się pranie, małe knajpki gdzie powoli zaczynało rozbrzmiewać słynne fado... Jakbyśmy cofnęli się w czasie. Skierowaliśmy się na punkt widokowy Porta del Sol, a stamtąd do najnowoczesniejszej (wybudowanej 2015r.), kolejnej w Lizbonie, windy - Elevador de Santa Luiza. Przejazd nią jest bezpłatny. Dalej poszliśmy na Miradouro Bairro de Castello i M. de Castello skąd rozpościerał się piękny widok na zamek św. Jerzego i rzekę Tag. Stamtąd weszliśmy na jeden z najsłynniejszych i według nas chyba najpiękniejszy Miradouro da Graca. Do tego klimat zachodzącego słońca, muzyka w tle - cała, wspaniała Lizbona! Aż nie chciało się wracać, napawaliśmy się tym widokiem, jednak robiło się już coraz później, a przed nami jeszcze spory kawałek do hotelu. Wieczorem spotkaliśmy się ze znajomymi w pobliskim barze by wymienić się wrażeniami. Okazało się, że oni w tym dniu byli w Belem i klasztorze Hieronimitów oraz na zamku św. Jerzego. My zamek sobie odpuściliśmy, a na ostatni dzień zostawiliśmy właśnie Belem. Po zdaniu relacji i wypiciu kawki wróciliśmy do łóżek. Już po raz ostatni umówiliśmy się w kawiarence pod hotelem na wspólne śniadanie i znowu się rozdzieliliśmy. Ruszyliśmy do Belem z dworca (kierunek na Cascais) i po jakichś 15 min, byliśmy na miejscu. Nad brzegiem rzeki Tag po kilku minutach spacerku powitał nas okazały Pomnik Odkrywców. Można na niego wjechać ale okazało się, że mają awarię windy i powiedzieli, abyśmy wrócili później. Skierowaliśmy się więc na piękną wieżę Belem. Wstęp był dopiero o 9 więc mieliśmy jeszcze kwadrans na zrobienie zdjęć i ustawienie się w kolejce. Załapaliśmy się na bilety ulgowe w cenie 3e. Wieża była naprawdę niesamowita. W środku była dość przeciętna jednak sama budowa i widok z niej były warte wejścia. Widać było stąd Pomnik Odkrywców i piękny krajobraz. Po zwiedzaniu wróciliśmy do pierwszego punktu. Okazało się, że winda już działa i za 2e (ulgowy) mogliśmy wjechać na górę. Tu z kolei widok mieliśmy na wieżę Belem oraz piękny, ogromny Klasztor Hieronimitów. Niestety czas nas gonił, a w dodatku pod gmachem była parada przedstawicieli różnych służb mundurowych. Musiał nam wystarczyć widok z zewnątrz i musieliśmy wracać. Umówiliśmy się wszyscy w hotelu, zapłaciliśmy, wzięliśmy bagaże i udaliśmy się w drogę na lotnisko... Po drodze wstąpiliśmy do El Corte Ingles na na obiad (mimo, że to centrum handlowe można było tu zjeść typowo portugalskie specjały). Nastawiliśmy się jeszcze na zakupy na bezcłówce (lotnisko było ogromne, piętrowe, więc mieliśmy nadzieję na fajne sklepy) niestety okazało się, że lecimy z drugiego terminala, gdzie bezcłówka była bardzo okrojona, ale kupiliśmy sobie chociaż pyszną portugalską sangrię! No cóż, czas wracać do Polski... Do zobaczenia piękna Portugalio!
Reasumując Lizbona i jej okolice skradły nasze serca bez dwóch zdań! Malownicze uliczki, pyszne jedzenie, wszechobecne kafelki azlejos, rozbrzmiewające wieczorami fado, piękne zabytki, zapierające dech punkty widokowe i atmosfera życia tutaj trochę zwolnionego i jakby cofniętego w czasie... Warto to przeżyć!

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

beata-wijatkowska 22 stycznia 2017 10:19 Odpowiedz
Właśnie to wszystko przeżyłam wraz z rodziną i jednogłośnie stwierdziliśmy, że Lizbona jest miejscem, które koniecznie trzeba było zobaczyć, poczuć i rozkoszować się nim. jesteśmy nią zauroczeni tak jak Wy.
voyazka 22 stycznia 2017 19:47 Odpowiedz
Bardzo się cieszę, że mieliście możliwość ją zobaczyć i że jesteście równie zachwyceni! Pozdrawiam :)
graborad 25 stycznia 2017 11:19 Odpowiedz
Jeśli jeszcze kiedyś będziecie w Lizbonie, to polecam przejechać się pod pomnik Chrystusa, po drugiej stronie Tagu. Już sama panorama Lizbony i mostu 25 Kwietnia z tego miejsca robi niesamowite wrażenie, most jest bardzo podobny do tego z San Francisco (a pomnik jak w Rio :)). Do tego na górę pomnika tez można chyba wjechać. Jak dla mnie wycieczka tam jest z rodzaju "must see". Dojazd jest stosunkowo prosty bo autobusem 753 z Praca Jose Fonta (trzeba pamiętać, żeby przed skasowaniem biletu wcisnąć 2 na kasowniku bo to już przedmieścia). Przejazd odbywa się właśnie tym mostem (super wrażenia zwłaszcza gdy pod mostem przepływa akurat ogromny statek wycieczkowy!!!) i wysiada zdaje się na drugim przystanku za mostem. Potem trochę pod górkę, nad autostradą i kilka min spacerkiem jest się na miejscu. Naprawdę polecam.
voyazka 2 lutego 2017 19:51 Odpowiedz
@graborad dzięki za wskazówki :) myśleliśmy o pomniku, niestety zabrakło nam czasu z racji jego odległości... :( ale za to jest po co wracać! :) Pozdrawiam ;)